Karolina Kocięcka była najwybitniejszą polską cyklistką przełomu XIX i XX wieku, triumfatorką kilkudziesięciu wyścigów kolarskich i rekordzistką świata w morderczym 12-godzinnym wyścigu torowym. Jedną z pierwszych osób, które tak konsekwentnie upominały się o miejsce kobiet w rodzącym się sporcie wyczynowym, pomimo, jak to określała, wyklęcia ze strony rodziny i śmiechu ulicy. Jesienią roku 1900 zasłynęła osiągnięciem budzącym uznanie także dziś, po 115 latach.
Zorganizowana w Paryżu Wystawa Światowa (15.04 - 12.11.1900) i odbywające się równolegle Igrzyska II Olimpiady (14.05 - 28.10.1900) przyciągały do miasta nie tylko koronowane głowy, dyplomatów, przemysłowców, lecz także setki tysięcy turystów. Planując rowerową podróż po Europie, również Karolina Kocięcka wzięła za cel stolicę Francji.
W niedzielę 16 września o godzinie 9 w towarzystwie koleżanki ukrywającej się pod pseudonimem Dedi (była to niejaka pani Dermenczug), Kocięcka wyruszyła w podróż z warszawskich Bielan nad Sekwanę. Sygnał do startu dali redaktorzy popularnego pisma sportowego Kolarz, Wioślarz i Łyżwiarz, a prasa szeroko rozpisywała się o tym wydarzeniu. Czytelników elektryzował dystans. Panie chciały przejechać w dwa tygodnie aż 1740 km, co znaczyło, że każdego dnia musiały pokonać średnio 125 km – bez względu na pogodę, jakość drogi czy topografie trasy.
Kocięcka wybrała na wyprawę 30 funtowy (12,28 kg) rower szosowy francuskiej firmy Clement. Dziennikarze podkreślali, że sportsmenka obciążyła swój pojazd zaledwie 10 funtami (4 kg) bagażu osobistego i podstawowego osprzętu rowerowego. Informacja ta wzbudziła zdziwienie, gdyż kobieta w podróży kojarzyła się mężczyznom z niezliczonymi kuframi ubrań i kosmetyków, a w żadnym razie nie z racjonalnym umiarem.
W drodze
Pierwszego dnia cyklistki nocowały w Kutnie. Kolejnego, przez Koło i Konin, dojechały do Słupcy, gdzie przekroczyły granice rosyjsko-pruską i zatrzymały się na noc we Wrześni. W trzecim dniu podróży Kocięcka telegrafowała do redakcji Kolarza, Wioślarza i Łyżwiarza:
We wtorek o godz. 8 rano przybyliśmy do Poznania. Pogoda śliczna, nic nam się w rowerach nie psuje, a co do szosy, to trudno ją porównać nawet z torem warszawskim na Dynasach.
Panie szybko przekonały się, że nie należy chwalić dnia przed zachodem słońca. Właśnie w stolicy Wielkopolski zdarzyła się im poważna awaria roweru, której usunięcie zajęło wiele cennych godzin. Precyzyjny plan jazdy uległ korekcie. Nocowały we wsi Kwilcz oddalonej od Poznania o 70 km.
Po dwóch kolejnych dniach Kocięcka i Dermenczug wjechały do Berlina, ówczesnej mekki europejskich cyklistów. Przebywający tam kilka tygodni wcześniej Władysław Miłkiewicz, relacjonował dla prasy:
Bruki świetne, przeważnie asfaltowe i ruch kołowy ogromny. Praktyczne zastosowanie roweru stoi tu obecnie wyżej, niż gdziekolwiekbądź – takiej ilości trycykli do przewożenia pakunków jak w Berlinie, niema w żadnem z miast Europy. [...] Cyklistek dużo, ale widać, że kostjum tak zwany „racjonalny”, który w takim użyciu w Paryżu, nie ma tu wcale powodzenia bo wszystkie jeżdżą w sukniach.
Kocięcka ubrana w spodnie mogła więc czuć się rozczarowana konserwatyzmem berlińskich cyklistek. Tym bardziej, że to przez monachijską krawcową – niejaką panią Sonder – zaprojektowany został tzw. strój "racjonalny" łączący w sobie suknię z szarawarami. Z czasem spopularyzował się on niemal w całej Europie Zachodniej, jedynie z wyjątkiem Niemiec.
Dalej droga wiodła przez Hanower i Kolonię do granicy z Belgią. Odległość blisko 750 km Polki pokonały w tydzień. Niemcy do naszych rodaczek odnosili się z dużą sympatią. Jeden z dziennikarzy tak po latach zrelacjonował wspomnienia Kocięckiej w Kurierze Sportowym:
Burmistrz niemieckiego miasteczka – dowiedziawszy się, że jest Polką – pełen podziwu dla niej wpisuje w książeczkę pamiątkową: Jeszcze Polska nie zginęła.
27 września, gdy wydawało się, że cyklistki najgorsze mają już za sobą, o mało nie doszło do tragedii. Kocięcka telegrafowała do Kuriera Warszawskiego.
Wyjechawszy dość późno wieczorem z Akwizgranu ku granicy belgijskiej w Gemenech [właściwa pisownia Gemmenich], nie zwróciliśmy uwagi w ciemnościach, że zjeżdżamy z wielkiego spadku góry w przepaść. Po przebyciu paru kilometrów, w wielkim impecie, ledwie zdołałam zeskoczyć z roweru, towarzyszka zaś moja, gdyby jej spotkany przechodzień nie był zatrzymał rozpędzonej maszyny, mogła ulec nawet śmiertelnemu wypadkowi.
Nazajutrz rano, w trzynastym dniu podróży, panie były w belgijskim miasteczku Flemalle odległym od stolicy Francji o ponad 350 km. Do Paryża udało im się dotrzeć w dwie doby.
U celu
Kocięcka po latach wspominała na łamach Ilustrowanego Kuriera Codziennego:
Gdy wjechałam do stolicy Francji i zobaczyłem wieże Eiffla, łzy radości stanęły mi w oczach… Dopięłam celu. Sportowy zachód zainteresował się mną bardzo. Miałam bardzo dobrą prasę.
Wkrótce cyklistki przesłały do Warszawy następujący telegram:
Zajechaliśmy do Paryża bez wypadków w 14 dni, gdzie nasze przybycie poświadczone zostało przez "Velo" pismo sportowe wychodzące w Paryżu. Jesteśmy bardzo zadowolone z wycieczki i wrażeń.
Znaczyło to, że męski rekord trasy Warszawa – Paryż, ustanowiony niespełna trzy miesiące wcześniej przez Władysława Miłkiewicza, został wyrównany.
Dzielne sportsmenki przez ponad tydzień zwiedzały Paryż. Spóźniły się niestety na kolarskie zawody olimpijskie, których ostatnim akordem był wyścig torowy na dystansie 25 km rozegrany 15 września, a więc w przeddzień ich wyjazdu z Warszawy. Mogły za to obserwować wyścigi przeprowadzone pod patronatem Wystawy Światowej dla cyklistów zawodowych. Na pewno odwiedziły też pawilon sportowy, który – jak donosiły gazety – wywierał na gościach duże wrażenie. Ambicją Francuzów nie była tylko prezentacja przykuwających uwagę ekspozycji, ale również organizacja imprezy o charakterze masowym i sportowym. Ich zasięg i rozmach przyćmił odbywające się w tym samym czasie w Paryżu igrzyska olimpijskie. Nie tylko turyści, ale nawet korespondenci prasowi, będący przecież zawodowymi dziennikarzami, nie zdawali sobie sprawy, że w mieście odbywają się równolegle dwie niezależne od siebie imprezy. Nieporozumienie pogłębił fakt rezygnacji przez Pierre’a de Coubertina z ceremonii otwarcia i zamknięcia IO.
Przez Szwajcarię do Warszawy
W drogę powrotną do kraju Kocięcka wyruszyła, już samodzielnie, 8 października. Najprawdopodobniej jej koleżanka pozostała w Paryżu. Być może obawiała się rozgłosu, który towarzyszyłby jej po przyjeździe do Warszawy? Tym bardziej, że jeden z nadgorliwych dziennikarzy rozszyfrował pseudonim, pod którym się ukrywała.
Po przejechaniu blisko 600 km Kocięcka dotarła do Genewy, skąd do Warszawy dotarła już koleją 20 października. Na rowerze przejechała łącznie ponad 2400 km. Redaktor Kolarza Wioślarza i Łyżwiarza relacjonował:
W sobotę mieliśmy sposobność powitać odważną sportsmenkę p. Kocięcką, która w dniu tym powróciła koleją z Paryża. Jako nagrodę za ustanowiony rekord damski na dystansie Warszawa – Paryż p. Kocięcka otrzymała od fabryki Clement, na której to maszynie cały dystans przejechała, piękny rower wyścigowy oraz takiż tandem. Pani Kocięcka pomimo przebytych trudów czuje się bardzo dobrze i zapowiada, iż w roku przyszłym zamierza odbyć dłuższą wycieczkę na południe Europy."
Kocięcka dotrzymała słowa, choć zmieniła kierunek swej następnej rowerowej eskapady. W czerwcu 1901 roku, tym razem juz samotnie, wyruszyła w podróż na trasie: Petersburg – Warszawa – Kijów – Moskwa – Petersburg. Chciała blisko 5500 km w zaledwie sześć tygodni. Ambicji i wytrwałości nigdy jej nie brakowało. Ale to juz historia na całkiem inną opowieść...
We wszystkich cytatach zachowano pisownię oryginalną.
Piotr Banasiak